Atrej przed zaśnięciem od jakiegoś czasu opowiada mi bajkę. Wysłuchuję jej z wielkim zainteresowanie, po czym zamieniamy się rolami i ja czytam mu jakąś książkę.
Tym razem było nieco inaczej. Przytulił mnie za szyję, niczym przytulankę (nie jest to łatwa dla mnie sprawa, bo mam świadomość, ile waży moja głowa i jak ciężko byłoby synowi, gdybym ją całym ciężarem oparła na jego piersi, więc to wygląda tak, że on mnie przyciska, a ja wiszę w powietrzu milimetr nad nim, żeby go nie zmaltretować) i zaczął opowieść:
- Był sobie król, zwał się Wawelski. Mieszkał w Krakowie. Miał córkę Hanię - i zaczął się głośno zastanawiać. - Hanię Baś, Hanię Kaś, Hanię Dziś, Hanię Fiś, Hanię Lyś, Hanię Maś, Hanię Woś, Hanię Giś, Hanię... - długo to trwało, nie będę przynudzać, powiem tylko, że na koniec planowania tego nieistnego szczegółu opowieści powiedział - Hanię Zoś. Tak, właśnie tak, to brzmi ładnie: Hania Zoś. Ale jednak będę ją nazywał po prostu Hanią. - Po czym na chwilę zawiesił głos, bo wkradła mu się nutka wątpliwości. - A może jednak Hanką?...
Tu nastąpiła pauza. Długa pauza. Podniosłam głowę i zobaczyłam, że autor bajki śpi. Zmęczył się procesem twórczym, jak nic.
Niestety, nie dowiedziałam się, co dalej stało się z wyżej wymienioną Hanką, bo następnego dnia bohaterem bajki był duży, ciężki (ważył 3, a nawet 4 kilometry) chłopiec, który mógł sam, bez mamy i taty, przechodzić przez ulicę.