Ostatnio przez dwa dni pod rząd śniłam, że ktoś umarł/ zginął.
Najpierw w wybuchu miny-pułapki zginął Mążczyzna (moje sny są jak filmy, które oglądasz z ukrycia, miesza się w nich surrealizm z realizmem, więc najpierw uciekaliśmy z domu, który terroryści obrali sobie za cel planowanego ataku, a antyterroryści przygotowali na nich pułapkę i zapowiadała się w naszym salonie - który wcale nie wyglądał jak jakikolwiek pokój, w którym mieszkałam - niezła jatka, a Mążczyzna postanowił, że sobie popatrzy i schował się pod ławą - popularnym kiedyś stolikiem kawowym - i negocjowałam z nim wyjście spod niej - zgodził się, pod warunkiem, że pojedziemy gdzieś autobusem - no i ten autobus najechał na minę, co skończyło się dla mego męża tragicznie),
a następnej nocy w równie dramatycznych okolicznościach śmierć poniosła @Tańcząca (tym razem była to katastrofa statku pasażerskiego, który bardziej przypominał kuter rybacki, a dowiedziałam się o tym z telewizji - pani w telewizorze ze mną rozmawiała - ja nie dowierzałam, więc zrobiła mi zbliżenie na twarz Tańczącej, leżącej w pierwszym (z dwóch) rzędzie ciał - zamknięte oczy, spokojna twarz, kosmyk długich, ciemnych włosów opadający na policzek, jakby spała - ubrana w niebieską bluzkę na ramiączka i jasne, obcisłe dżinsy - jak nic to ona - co z Amigiem? - przeżył - jak to się w ogóle stało? - uderzyła się w głowę, straciła przytomność i utonęła, razem z resztą - ze dwadzieścia ciał leżało - przyszli ludzie - po dwie osoby na zwłoki i zawinęli każdą ofiarę w jasną tkaninę - cały czas patrzyłam na Tańczącą).
O!
Miałam przez ostatni tydzień serię snów. Ledwo zamykałam oczy, zaczynały się, trwały aż do przebudzenia. Śniłam i śniłam, i śniłam, i wcale się nie wysypiałam.